Miłe złego początki?

czwartek, 11 stycznia 2018 19:53 Qubi
Drukuj

Marzenia się spełniają! Choć jak się okazuje, niekiedy wymagają sporego nakładu pracy, żeby w pełni cieszyły, ale po kolei.

W lipcu 2017, zmęczony wieloma sezonami zmagań z firmami od czarterów na mazurach, zacząłem w końcu rozglądać się za jakimś jachcikiem dla siebie i rodziny - żony i dwójki słodkich łobuziaków. Szukałem czegoś w okolicach 7m, mieczowego żeby w razie potrzeby zmiany akwenu w miarę łatwo załatwić transport. Oczywiście nie byłoby źle, gdyby jachcik był szybki i zwrotny (kto tego nie lubi).

Dość szybko natrafiłem na Morsa RT konstrukcji Jerzego Pieśniewskiego. Odżyły wspomnienia z młodości - Mors RT mojego wujka był pierwszym jachtem którym sterowałem jak również pierwszym, na którym spędziłem wakacje na mazurskim rejsie.

Do obejrzenia blisko, cena rozsądna. Jedziemy. Oglądamy. Kurczę, wpadłem. Zakochany od pierwszego wejrzenia. Od nowości (1991) jeden właściciel, tym jachtem zdobył kilkakrotnie w latach 90 mistrzostwo jachtów kabinowych, w zestawie kilka kompletów żagli, łącznie ze spinakerem, silnik. No bajka. Z mankamentów - od trzech lat na lądzie, dość już zmęczone wnętrze, pokład do remontu. No cóż - to mnie nie przeraża akurat - przez kilka lat miałem do czynienia z lakiernictwem, praca ze szpachlówkami, szlifierkami i lakierami mi nie straszna. Stolarstwo też.  Zrobi się :D

Umówiliśmy się z właścicielem za kilka dni, w czasie których łódka została otaklowana, wyposażona i przygotowana do pływania. Powiem wam, że moment wodowania swojego pierwszego, własnego jachtu to jednak jest jakieś przeżycie - nie wiem do końca czemu, ale jest.

Po kilku godzinach, gdy okazało się, że wszystko oprócz silnika (brudny gaźnik jak się później okazało) działa, wody nie nabiera i pływa się wspaniale - zapadła decyzja. Bierzemy!

Przez resztę lata i kawałek września pływaliśmy sobie po “Mazowieckim Morzu” (Zalew Zegrzyński), obmyślając co trzeba będzie zrobić przed następnym sezonem i pełnowymiarowym rejsem wakacyjnym. I jak zapewne się domyślacie, z każdym dniem lista się wydłużała… Co najgorsze, początek jesieni a co za tym idzie deszczu pokazał, że łódka jednak trochę cieknie, tyle że...  górą. Na szybko (ale starannie) zająłem się uszczelnieniem okna, odpływami ze sztorcklapy jednak to sprawy nie załatwiło.

Pod koniec września zdecydowaliśmy, że mimo niezłej jeszcze pogody czas wyjechać na brzeg, nałożyć plandekę i pomyśleć nad jakimś rozwiązaniem. Już na lądzie zabrałem się za częściowy demontaż - i wtedy dopiero zorientowałem się w skali zniszczeń… Świadom, że “pod chmurką” w  zimie niewiele zdołam zrobić, a nie zamierzam całego przyszłego sezonu remontować zamiast pływać - zacząłem szukać jakiegoś lokalu. I znalazłem! Blisko domu, rozsądna cena, zamknięty teren, izolowany termicznie budynek, więc da się nagrzać - prawie bosko! Jedynym mankamentem okazał się wjazd. Hala ma wymiary 5x15m, więc wystarczy spokojnie, tyle, że wjazd jest w połowie długiej ściany. Zrobiłem symulację - nie da rady. Przyczepą nie wykręcę. Kupiłem więc takie wózki pod koła, jakich używa się do przestawiania rozbitych samochodów, żeby “nadrzucić”.

Akcja transport. Wózek portowy, choć w rzeczywistości jest całkiem solidną przyczepą zrobioną pod wymiar tej dokładnie jednostki, to ze względu na przepisy nie da się go zarejestrować jako SAM. Wymyśliłem więc, że wynajmę holownik z wyciągarką, wciągnę morsa razem z wózkiem na górę i tak legalnie go przewiozę. Proste? Nic bardziej mylnego… Co prawda przyczepa zmieściła się na platformie (w sensie koła), jednak środek ciężkości przesunał się tak bardzo do tyłu, że przednie koła holownika wyglądały jakby miały się oderwać od ziemi. Mało to bezpieczne. Postanowiłem więc postąpić wbrew przepisom i normalnie zaciągnąć przyczepę na kołach. Poprosiłem kolegę o asekurację z tyłu (brak świateł w wózku) i pojechaliśmy te 10km po drodze odwiedzając jeszcze myjnię :D

Powiem wam tyle - NIGDY tego nie róbcie. Na szczęście nic się nie stało, ale  w wynajętym samochodzie sprawdzajcie WSZYSTKO! Na miejscu okazało się, że hak holowniczy jest nieprzykręcony! No dobra, załapany "na palce", bo wyglądał normalnie a po przyjeździe na miejsce taki obrazek... Nie chcę nawet myśleć, co by było jakbym jechał o 10 km dalej…

Mors na przyczepie przywieziony pod halę, wózki pod koła gotowe, podnośnik też. Wstawiamy. Taaak, jasne... Wjechałem ile się dało, wstawiliśmy ją na wózki i gdy tylko spróbowaliśmy ruszyć - wózeczki się bardzo elegancko złożyły. Na płasko. Hmmm… czyli zestaw waży więcej niż sądziłem…

Postanowiłem więc zrobić porządną drewnianą ramę, na odpowiednio mocnych, skrętnych  kołach. Zajęło to co prawda trochę czasu, ale warto było. Dzięki pomocy kolegów z forum udało mi się pożyczyć podnośniki jachtowe z prawdziwego zdarzenia i w końcu mors znalazł się w hali, na wózku mogę go przestawiać bez mała jedną ręką.

Tak więc, transport z Zalewu Zegrzyńskiego do hali zajął mi zamiast jednego dnia - ponad miesiąc… Naiwnie liczę, że dalej będzie już lepiej :D

 

Trochę się rozpisałem, ale już przechodzę do pierwszego etapu prac przy jachcie. Klasycznie remont zaczyna się od pracy lekkiej, łatwej i przyjemnej czyli demolki :D Ta część niestety bardzo często ukazuje dopiero prawdziwy “zakres zniszczeń”. Nie inaczej było u mnie. Zacząłem od zęzy - tu pierwsza niespodzianka. Podobnie jak w “Jullianie” kolegi “Szpring Dziobowy” balast wewnętrzny zrobiony był z betonu pomieszanego ze stalowym śrutem. Stalowym. A co robi stal długotrwale zamoczona w mokrym betonie? No właśnie. Cały ten balast po prostu wstał. Źle wlaminowane przegrody zgniły. Jak się okazało, pierwszym użytym w remoncie jachtu narzędziem okazał się młot udarowy…

Następne kroki rozbiórki przyniosły kolejne odkrycia. Skrzynia mieczowa jest zrobiona z dwóch połówek, połączonych jedną niekompletną warstwą bandaża.

Wszystkie, czyba dokładnie wszystkie elementy osprzętu pokładowego są skręcone bez uszczelnienia, tylko po wierzchu omazane silikonem, takim do silników jak na stacji benzynowej… KAŻDA z nich cieknie.

Mało tego, wszelkie dolaminowane wewnętrznie elementy są zrobione źle - oprócz podmasztowej grodzi reszta jest odparzona. Będę musiał skontaktować się z inż. Pieśniewskim, czy te podłużne wzmocnienia na burtach są potrzebne. bo wyciąć i tak je muszę - samo próchno. Na dnie podobnie, wzdłużniki są tak dolaminowane, że odrywa się je śrubokrętem… Do tego w wielu miejscach sklejki są po prostu spleśniałe - do wywalenia.

 

Stanęło więc na tym, że robimy “remont totalny”, stąd tytuł - Mors RT is reborn. :D

 

Czas pracy do tej pory - ok 40 r-h, koszty: brak.

(drewna na wózek nie liczę, bo to raczej narzędzie jednak. Jakby ktoś chciał wiedzieć, to wózek wraz z kółkami wyszedł ok. 500zł)

Poprawiony: niedziela, 18 lutego 2018 20:47  
Joomla SEO powered by JoomSEF